Rin i Mergi

Było to w Czasach Przeklętych, zaraz po Konflikcie. Kontynent wykrwawił się. Ludzie zdolni do walki poszli walczyć i w większości nie wrócili. Pola bitewne rozciągały się hektarami wypalonej ziemi. Magia zmiotła wszystko po obu stronach. Wielkie Imperium Cytów, Ziemie Ruan, Cytadela i Biem, wyludniły się do tego stopnia, że płacz niemowlęcia, stał się najrzadszym dźwiękiem. Pozostali starcy i wdowy. Ziemie na północy skaziła mgła. Opadła po latach, ale Magia odcisnęła piętno na wszystkim, czego dotknęła. Rozmnażały się tylko Nieme Plemiona Numów.
Czarodziejek pozostało niewiele. Niewystarczająco, żeby zebrać stężoną zorze. Medyków było jeszcze mniej. Ci którzy pozostali, przyuczali kogokolwiek, wszystkich chętnych. Z czasem powstała Uczelnia. Tam połączono obie szkoły. Szare Płaszcze, tak nazwano traperów, w większości kobiety, które wędrowały po kontynencie, lecząc i odkażając. Służba była trudna i niebezpieczna. Nikczemnicy i desperaci grasowali jak szakale. Numowie, którzy niegdyś unikali ludzi, teraz stali się agresywni.




Lokal pozostawał w półmroku. Karczmarz z drewnianą nogą, zakrzywionym prętem, dosunął do naszego stołu dwa żelazne paleniska. Merga Sun nie potrafiła siedzieć prosto. W ogóle trudno jej było przestać się ruszać, czy gestykulować. Im więcej piła, tym bardziej się ożywiała, płonący w niej ogień, zasilany był alkoholem. Zawsze taka była.
- Opowiadaj! - rzuciła, ale miałam wrażenie, że to ona nie mogła się doczekać, żeby zacząć gadać. - Jacyś mężczyźni? Jeśli tak, to ze szczegółami proszę.
Rozczarowałam ją, kręcąc głową.
- Jesteś nudna. - prychnęła. - Dawaj tę mapę.



- Ja swoją zgubiłam, wtedy, jak uciekałam. - Śmigała palcem po żółtym pergaminie. - tu byłaś?
- Tak, ale nie właziłam na górę.
- Tam są ci żółtawi. Numy, ale inna rasa jakaś. - Tu spalone wszystko, nic dalej nie wyrosło. Tu w Jamach uważaj, chyba że lubisz być jedzona. - rzuciła sprośnie. - Podobno znaleźli tam płaszcze zaginionych traperek.
- Kto znalazł?
- Ktoś. Skoro mówię, że podobno, to znaczy, że nie wiele o tym wiadomo.
- Rozumiem.
- Tobą wykarmiliby całe plemię, przez tydzień.
- A tobą nie najadłby się nawet pies.
- Moja dupa wcale nie jest taka chuda.
- W porównaniu do mojej...
- Ty masz dupę jak pociągowa klacz.
- A ty jak chudy zając — palnęłam, bez zastanowienia.
- Dowcip masz nędzny jak zwykle. Jesteś beznadziejna.
- Co poradzić. - Wzruszyłam ramionami. - Nie można mieć wszystkiego.
- Ty masz wszystko — Wykrzywiła usta — Oprócz dowcipu.
- A tu? - Zakreśliłam szarą strefę.
- Tu właśnie są te jary, czy jak to tam zwą. Hebda ma narysowane wszystko na swojej mapie. Łaził tam przez rok, zszedł dopiero na wiosnę.
- Myślałam, że...
- Zaginął, tak. To już dwa... Nie, trzy lata. Prawdopodobnie... Eh, takie marnotrawstwo.
- Ty tylko o jednym.
- Raz upiliśmy się w Muren Plage. Mówiłam ci? Pił ostro, a ja, nie chciałam być gorsza. Na koniec, moja cipa odezwała się do rozumu, że zaraz zgaśnie mu świeczka i poszłam się wyrzygać.
- Co?! - Rozbawienie mieszało mi się z obrzydzeniem.
- Musiałam się wyrzygać, żeby nie stracić okazji.
- I co, udało się?
- Tak średnio. - Żywy smutek bił z jej spojrzenia — Dałam mu, ale zasnęliśmy, przed końcem.
- O matko... A rano?
- A jak wstałam, było południe. On pojechał. I z tego tyle.
- To żal. - Starałam się ją pocieszyć uśmiechem.
- A tu byłaś? - Niemal skoczyła na stół.
- Nie.
- Tu są ci oliwkowi, czy zieloni.
- Oliwkowi?
- No tacy szaro-zieloni. Wielkie sztuki. Nieźle się zdziwiłam, ale też wystraszyłam. O mało nie zabiłam całej populacji.
Rzuciłam pytające spojrzenie.
- Podeszłam i czuję, że są, i to większa grupa. Wbijam różę, strzelam mgłę, podpalam i nic. Nie podpala się.
- Wilgoć?
- Nie. Nie podpalała się mgła z jakiegoś powodu.
- Rozumiem. Może róża...
- Chuj wie. Zdarza się tak czasem. Nie zdarza ci się, kurwa?!
- No czasem.
- A mgły pierdyknęłam naprawdę grubo.
- To może dlatego...
- Przez kondensację - Wiem. Za kogo mnie masz. Nie aż tak grubo, bez przesady.
- No nie wiem...
- Nie przez kondensację mówię. Coś po prostu nie pykło, siedź cicho.
- No i?
- No i nic. W końcu... Jak jebło... Nie przez kondensację. Wkurzasz mnie.
- Przecież się nie odzywam.
- Ale gapisz się tymi... Szmaragdami.
- Jakimi szmaragdami...
- Idziemy na górę?
- Nigdzie nie idziemy. Opowiadaj dalej — parsknęłam.
- Wchodzę. Leżą wszyscy. Cztery maluchy, dwie samice i samiec. Taki kaban!
- Co?
- Kaban! Kaban. Nie słyszałaś?
- Pierwsze słyszę.
- Ci oliwkowi są duzi. Tobie by sięgali do łokcia, ale ten był prawie mojego wzrostu.
- Ty jesteś wysoka jak stołek.
- Dobre, ale nie twoje i nie stołek, tylko taboret.
- No dobra, taboret i co dalej.
- To Hebdy.
- Możliwe.
- On to wymyślił.
- No niech będzie i co dalej.
- Miał takiego wielkiego...
- Hebda?
- Nie. Ten kaban. Cały w rumieniu...odkaziłam, ale nie mogłam się powstrzymać.
- Błagam cię...
- Takiego kutasa nie widziałam na oczy od... Nie pamiętam kiedy. Zamknij się. Osądzasz mnie?
- Nie, ale jesteś chora — Uśmiechnęłam się mimo wszystko.
- Wiesz, na co jestem chora?
- Wiem.
- Złapałam go i obciągnęłam. - Zrobiła całkiem obrazowy gest dłonią. - Pachniał całkiem... Dobrze.
- No proszę cię.
- Ssałaś kiedyś wielkiego kutasa? Ale tak naprawdę wielkiego?
- Nie wiem. Może nie. Nie miałam wielu okazji — przyznałam.
- Powinnaś była się zadać z Mechorem, on miał dużego.
- Z Mistrzem Mechorem od liter i znaków?
- Miał na ciebie ochotę, mówił mi. Wiesz o tym.
- Co ty bredzisz. Ten człowiek miał ze sto lat.
- I pałę jak moja ręka.
- Przerażasz mnie.
- To była krótka przygoda. - Połknęła winogrono z półmiska i o mało się nie udławiła. - Nie wydymałam tego Numa, ale teraz tego żałuję. Często o tym myślę. To teraz taka moja fantazja.
- Gdyby się obudził, on, albo jego samice, twój płaszcz dołączyłby do tych znalezionych w Jamach.
- Wiem. - Doświadczenie sprzed chwili, niczego jej nie nauczyło. Wrzuciła kolejny owoc do otwartych ust. - Ale może było warto. W mojej fantazji jest warto.
- Cieszę się, że tego nie sprawdziłaś.
- A ja nie. - Schrupała kolejną kulkę. - Podobno Numowie wydzielają taki płyn, który sprawia, że ich samice szaleją z rozkoszy na całe życie.
- To chyba było w jakiejś sprośnej historyjce z Uczelni.
- Może zaczerpnięte z rzeczywistości.
- No nie wiem.
- Dlatego nie przeszkadza im, że pchają im w pipy takie maczugi.
- To ma sens — Postanowiłam przytakiwać.
- A ty?
- Co ja?
- Trzepałaś się z kimś ostatnio?
- Dawno już nie — przyznałam.
- Ja też nie, ale mam to! - Z torby wydobyła zawiniętą w szarą chustę figurkę. Domyśliłam się wszystkiego, zanim, z przesadną celebracją, odsłoniła cokół. - Dotknij! - Siliła się na powagę. Podziękowałam gestem, nie powstrzymując śmiechu. - Założę się, że takiego jeszcze nie miałaś.
- Nie miałam. - parsknęłam.
- To ibryjski mahoń. Zobacz, jak się wygina!
- Nie, dziękuję.
- No sprawdź. Wiesz ile kosztuje ibryjski mahoń?! - Wiedziałam, że się nie odczepi. Drewno nie wydawało się miękkie, mimo to, posiadało pewną elastyczność.
- Za duży. Wiem, ale taki znalazłam. Podobno należał do jakiejś królowej z południa.
- Z pewnością. - przytaknęłam.
- Jakiejś niewyżytej suki. Powąchaj!
- Żartujesz.
- Masz ochotę. Widzę to! Masz ochotę!
- Pachnie. - Zadowoliłam ją.
- Trzeba go oliwić olejem z wrzosu.
- Czuję.
- Idziemy?
- Nieee. Miałabyś czerwoną gębę.
- Właśnie dziś? Widzimy się raz na rok, a ty się cieczysz?
- Nie ja decyduję. - Przekazałam jej berło.
- Jesteś pewna? - jęknęła.
- Niestety.
- A ja już jestem taka upita...
- Chodź. Ja zajmę się tobą.
- Jesteś kochana. Mam ochotę na ostre rżnięcie.
- Tym? Da się zrobić — Złożyłam mapę i wydobyłam monety z kieszeni. Margi dopiła ze swojego i mojego kufla.
- Może gwizdniemy na tego karczmarza? - Zaproponowała. - Ma trochę sztywną nogę, ale może i coś jeszcze?
- Nie ma mowy — Zaprotestowałam, kładąc monetę na blacie. - śmierdzi jak truchło niedźwiedzia.
- A nie samcem?
- Nie, smrodem.
- To było zabawne. Robisz postępy.
- Nawet się nie starałam.
- Ty nie masz cycków — burknęła z nosem na wysokości mojego dekoltu. - Ty masz wymiona...
- A ty masz...
- Rin. Proszę cię. Daj spokój.